sobota, 29 grudnia 2012

Rozdział 7

~Tomek

Usiadłem na rozpadającym się tapczanie i wpatrzyłem w ścianę przed sobą. Jak mogłem być tak głupi i pozwolić Krisowi chodzić ze mną do tej cholernej szkoły… Fakt, pomagał mi w sprzątaniu i konserwacji sprzętów, ale zachowywał się jak ostatni cham i prostak. Zaczepiał uczniów, ubliżał nauczycielom i jeszcze ta akcja z Dianą: dziewczyna mało co nie przypłaciła mojej głupoty i naiwności zdrowiem.
Nie to jednak było dla mnie najgorsze. Komendant nie omieszkał nie powiadomić mojego ojca o tym, że zostałem złapany na handlu narkotykami, w skutek czego zgarnąłem takie baty jak nigdy… I choć brat krzyczał do ojca, że ma mnie zostawić w spokoju, ten tłukł mnie bezlitośnie na oślep.
Wszystko mnie bolało, z wargi delikatnie sączyła się krew, a oko już zaczęło sinieć. Wyrzuty sumienia spowodowane sytuacją w jakiej tego dnia znalazła się Diana dobijały mnie do reszty. Stałem z boku i nic nie zrobiłem… Obserwowałem z daleka jak Kris dobiera się do niej i nawet nie próbowałem go powstrzymać.
Kiedy jej kolega wkroczył do akcji i obronił ją, było mi wstyd. To ja mogłem go powstrzymać, co więcej – mogłem to zrobić dużo wcześniej. Wręcz POWINIENEM to zrobić…
– Coś ty znów zrobił!? – warknęła matka, wchodząc do pokoju i trzaskając za sobą drzwiami.
Westchnąłem. Mogłem się spodziewać, że kiedy zobaczy w kuchni wściekłego ojca, pierwszą osobą podejrzaną o zepsucie mu humoru będę ja. W tej chwili może i miała rację, ale to że o wszystko obwiniano mnie było już niemal tradycją w naszym domu. Rodzice wściekali się na mnie nawet o to, że nie starczało pieniędzy do końca miesiąca, chociaż to Mikołajowi kupili nowe buty czy ciuchy… Z wiekiem jednak przestałem się tym przejmować.
Nie odpowiedziałem mamie. Nie widziałem powodu, dla którego musiałbym się jej tłumaczyć: byłem dorosły, od ponad trzech lat niezależny finansowo, więc nie miała prawa się to wtrącać. Gwałtownie podniosłem się z łóżka i bez słowa minąłem ją, by opuścić pokój. Ignorując jej złość i krzyki wyszedłem na obskurną klatkę schodową i szybko zbiegłem na dół.
Na ławce pod blokiem jak zwykle siedziało kilku znanych mi chłopaków. Pili piwo, palili jointy głośno rozmawiając i śmiejąc się. Jeden z nich był moim stałym klientem: co tydzień kupował ode mnie sporą ilość marihuany i kokainy. Tym razem jednak nawet do mnie nie podszedł – podejrzewałem, że już wszyscy na osiedlu wiedzą, że zostałem złapany.
Mimo skwaru panującego na dworze założyłem kaptur szerokiej bluzy i schowałem ręce do kieszeni. Ciepło wcale mi nie przeszkadzało. Lubiłem dresowe bluzy, szerokie spodnie, adidasy… W takich ciuchach czułem się najbardziej komfortowo nawet gdy temperatura na dworze sięgała dwudziestu kilku kresek powyżej zera.
Skierowałem się w stronę przystanku tramwajowego. Wyciągnąłem z kieszeni papierosa i paczkę zapałek. Potarłem jedną z nich o draskę i chwilę obserwowałem płomień, którym zajęła się drewniana pałeczka. W ostatnim momencie, gdy ogień już miał dotknąć moich palców, podpaliłem papierosa i rzuciłem zapałkę na ziemię, natychmiast zaciągając się tytoniowym dymem.
Starałem się nie myśleć o tym, co stało się poprzedniego dnia, próbowałem skupić się na tym, co miało być dalej. Myślami byłem już w liceum, wśród tych bogatych uczniaków. Chciałem zobaczyć Dianę, porozmawiać z nią, dowiedzieć się, jak się czuje, a przy okazji bliżej ją poznać. Mogła okazać się nie tylko piękną, ale też bardzo ciekawą osobą. Może miała jakieś interesujące hobby, ciekawe marzenie…
Lubiłem słuchać o planach i marzeniach innych, obserwować ich uniesienie, rozmarzenie, to, jak zapominają o bożym świecie, gdy tylko zaczynają myśleć o przyszłości. Chciałem wiedzieć, o czym fantazjują inni, czego chcą. Po części dlatego, że sam nie miałem żadnych marzeń. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że do końca życia pozostanę zwykłym ciemnym typem z blokowiska w nieciekawej dzielnicy: nie miałem wykształcenia, znajomości, szczególnych zdolności i nie wzbudzałem w innych zaufania. Tacy ludzie nie wychodzą na prostą, chyba, że mają tyle szczęścia, co moja siostra…
Karina w liceum poznała Wojtka – chłopaka z bogatej rodziny, studiującego medycynę. Szybko rozkochała w sobie chłopaka, zostawiła rodzinę i nasze blokowisko, by zamieszkać z nim. Dzięki niemu skończyła szkołę i poszła na studia, znalazła pracę i mieszkała w ładnej okolicy. Dzięki niemu uciekła od patologii panującej w naszej rodzinie…
Kiedy dojechałem do szkoły natychmiast skierowałem się na drugie piętro, gdzie zwykle widywałem Dianę. Na korytarzu zauważyłem kilka znajomych twarzy: chłopaków, których widywałem w czasie lekcji w toalecie i dziewczyn, którymi zainteresował się Kris. Nie sposób było też nie dostrzec chłopaka, który obronił Dianę. Siedział na parapecie, wpatrując się w okno i słuchając paplającej o czymś blondynki, która stała obok. Ona też widziała, co się wtedy stało. Właściwie, to wciąż kręciła się z tym gościem, więc podejrzewałem, że byli parą. Raz nawet widziałem, jak prawie równocześnie wyszli z damskiej toalety. Chłopak wyglądał na lekko skołowanego i nic dziwnego – wycieczka do łazienki z taką panną musiała być nie lada przeżyciem…
Blondynka ta była chyba jeszcze ładniejsza niż Diana i byłem zdziwiony, że Kris się nią nie zainteresował. Była absolutnie w jego typie: miała długie lśniące blond włosy, piękną jasną cerę, figurę modelki i nogi niemal do nieba… Ubierała się kobieco, lekko wyzywająco, podkreślając swoje wdzięki. Pewność siebie biła od niej na kilometr. Musiała być jedną z tych „popularnych”, które można spotkać w każdej szkole.
Nigdzie nie zauważyłem Diany, więc podeszłem do okna, przy którym siedział jej obrońca.
– Gdzie jest Diana? – spytałem bez ogródek, unikając spojrzenia na wysoką dziewczynę stojącą kilkanaście centymetrów ode mnie.
– Czego od niej chcesz? – warknął chłopak, spoglądając na mnie gniewnie.
Nie szukałem kłopotów, więc cofnąłem się o krok. Jeszcze tego brakowało, żeby przyłapali mnie na bójce w czasie robót społecznych.
– Nie ma jej – odpowiedziała blondynka.
Spojrzałem na nią. Wpatrywała się we mnie uważnie, jakby chciała z twarzy i ruchów wyczytać moje intencje.
Skinąłem głową i skierowałem się na parter, by po raz kolejny spędzić cały dzień na odwalaniu całej brudnej roboty za woźnego.

Tak jak się spodziewałem, stary zgred dał mi najgorszą pracę jaką miał na liście do wykonania: wręczywszy mi małą szpachelkę oznajmił, że mam oczyścić z gum wszystkie krzesła i ławki, które stały w jego kanciapie. Sam zniknął w pomieszczeniu sprzątaczek, z którego dochodziła głośna muzyka z radia i śmiechy.
Bez zbędnego pośpiechu pracowałem z prędkością czterech do pięciu ławek na godzinę, starając się zbytnio nie wysilać i zignorować fakt, że nie dostałem nawet jednorazowych rękawiczek. Na moje nieszczęście większość z tych gum była całkiem świeża i wciąż ciągnęła się, gdy próbowałem je oderwać, co przyprawiało mnie o lekkie mdłości.
Zaczynałem rozumieć, dlaczego staruch ma wiecznie zły humor…
– Ponoć możesz coś załatwić… – usłyszałem za sobą.
Automatycznie odwróciłem się w stronę drzwi, z których stał kolega Diany. Oparty o futrynę, nieco blady, z założonymi rękoma.... Mimo to wciąż nie wyglądał na ćpuna. Nie takim już wprawdzie sprzedawałem towar, ale po nim się tego nie spodziewałem.
Spojrzałem na niego zdziwiony, udając, że nie wiem o czym mówi. Nie chciałem tak od razu informować wszystkich w tej budzie, że jestem dilerem. Nie o to przecież w tym chodziło – o tym, czym się zajmuję, mieli wiedzieć tylko nieliczni, ci, którzy POWINNI o tym wiedzieć. Nie miałem pojęcia, czy jemu mogę zaufać.
– Potrzebuję morfiny – rzucił krótko.  

sobota, 15 grudnia 2012

Rozdział 6

~Marcin

– Sam tak siedzisz?
Marcin przeniósł wzrok z okna na stojącą obok dziewczynę. Nowa koleżanka z klasy uśmiechała się całkiem sympatycznie, obserwując go uważnie. Nie miał ochoty z nią rozmawiać. Doskonale wiedział, że spyta o wydarzenia z poprzedniego dnia, o jego omdlenie w damskiej toalecie. Już wystarczająco najadł się wstydu…
Ponownie spojrzał w okno, za którym łagodne promienie słońca przecinały szkolny dziedziniec. Tak bardzo chciał znaleźć się na dworze, uciec od tych wszystkich ciekawskich spojrzeń osób, które właśnie go obgadywały.... W myślach przeklinał ciotkę, która nie pozwoliła mu zostać w domu.
– Musisz chodzić do szkoły! Narobisz sobie zaległości od początku i co będzie! – mówiła poprzedniego wieczoru.
Była nieugięta, nie pomogło nawet opowiadanie o tym, jak zemdlał w łazience, jak wymiotował po zajęciach. Uparcie twierdziła, że po jednej sesji chemioterapii nie może mieć żadnych skutków ubocznych.
– Idź szukać przyjaciół gdzie indziej – mruknął, widząc w szybie odbicie wysokiej blondynki.
– Nie szukam przyjaciół – obruszyła się. – Ani przyjaciółek, ani faceta...
– Sponsora? – spytał ironicznie, spoglądając na nią.
Jej reakcja go zdziwiła: otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili zamknęła je i kilka sekund wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, po czym parsknęła wyjątkowo sztucznym śmiechem.
– Żałosny jesteś…
– Nie bardziej niż ty – odparował, zeskakując z parapetu i odchodząc w stronę sali.
Nie chciał być niemiły, ale nie chciał też zawierać żadnych nowych znajomości ani przyjaźni. Po co? Żeby któregoś dnia przyszło mu do głowy wyżalić się komuś i narobić sobie wstydu? Żeby było więcej osób, dla których warto byłoby walczyć i cierpieć?
Przepuścił w drzwiach Dianę, która była tak zamyślona, że nawet nie zauważyła jego uprzejmego gestu. Nic dziwnego – z uwielbieniem wpatrywała się w różową różyczkę, którą niosła dumnie przed sobą.
Mimowolnie uśmiechnął się do siebie i ruszył do przodu. Zawsze chciał dać jakiejś dziewczynie kwiatka, sprawić komuś tyle przyjemności małym gestem. Obserwować jej uśmiech, pojawiający się na twarzy na zmianę z rumieńcem.
Nie miał wielkim wymagań co do dziewczyn: jego wybranka nie musiała być piękna, zgrabna, popularna, lubiana. Nie miała się podobać kolegom i ludziom na ulicy, ale jemu. Miała być piękna duszą. Uśmiechnięta, zabawna, miała znać swoją wartość. Ale przede wszystkim miała być tylko jego…
Uświadomił sobie, że jest tyle rzeczy, które chciałby zrobić przed śmiercią… Chciałby spełnić wszystkie swoje marzenia, zwłaszcza te najdrobniejsze. Nie myślał o wygraniu w totka, ale o przyziemnych sprawach, jak wyciągnięcie Daniela z domu dziecka, romantyczna kolacja z jakąś dziewczyną, przypadkowy seks w miejscu publicznym, zakup motoru…

Kasia do końca dnia nie dawała mu spokoju. Co przerwę chodziła za nim, obserwując go uważnie.
Niewiele mówiła, jednak sama jej obecność krępowała go. Marcin odnosił wrażenie, że trzyma się przy nim tylko po to, żeby nie być sama i jednocześnie nie musieć z nikim rozmawiać.
– Wiesz… Mało mówisz… Podoba mi się to – rzucił, gdy w czasie dużej przerwy wyszli na zalany słońcem dziedziniec.
– Zwykle mówię więcej. Teraz po prostu wiem, że ty nie chcesz gadać – zaśmiała się, siadając na murku.
Marcin usiadł obok i westchnął. Nie miał pojęcia, o czym mógłby z nią rozmawiać. Wydawała się sympatyczna, ale nie mógł przecież zacząć jej się zwierzać. Nie chciał plotkować, gadać o tak zwanych bzdetach. W tej chwili po głowie chodziło mu tylko jedno…
– Co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, że została ci końcówka życia? Co chciałabyś zrobić przed śmiercią…? – spytał nagle, gdy Kasia sięgnęła do torebki po kanapkę.
Dziewczyna westchnęła i spojrzała na niego ze zdziwieniem. Chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, po czym uśmiechnęła się delikatnie.
– Skoczyłabym na bungee. I zorganizowała jakąś szaloną domówkę w amerykańskim stylu. A ty?
Marcin odwrócił głowę w przeciwną stronę. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Żałował, że poruszył ten temat, bo wcale nie miał ochoty opowiadać o tym, czego pragnie przed śmiercią. Postanowił zignorować pytanie Kasi i zaczął uważnie obserwować Dianę, zmierzającą w stronę kontenera z makulaturą.
Zastanawiał się, dlaczego tam idzie. Była raczej spokojną i cichą dziewczyną, grzeczną uczennicą, a za kontener chodzili tylko narkomani i palacze oraz pary, które chciały się pomacać w czasie przerwy.
Dziewczyna podeszła do stojącego przy kontenerze chłopaka o ciemnych włosach. Marcin nie kojarzył go ze szkoły, nie był to też kierowca Diany, który wszędzie za nią chodził. Ignorując mówiącą o skoku na bungee Kasię, obserwował uważnie koleżankę. Najpierw rozmawiała spokojnie o czymś z chłopakiem, potem roześmiała się i zarumieniła. Chwilę później chłopak przysunął się do niej i objął ją ramieniem. Gdy chciała się odsunąć, nie pozwolił jej na to. Nie zwracał uwagi na jej protesty i nachalnie przyciągnął ją do siebie.
Z daleka było widać, że Dianie to nie odpowiada – można by rzec, że wręcz nie życzyła sobie tego. Protestowała, usiłując odsunąć większego od siebie o głowę chłopaka, który coraz bardziej na nią napierał.
Marcin zawahał się. Z jednej strony wiedział, że powinien pomóc dziewczynie, ale z drugiej nie wiedział, jak zareaguje. Mogła to być zwykła sprzeczka pary, ale równie dobrze mogło to być coś poważniejszego. Jednak gdy chłopak z całej siły pchnął drobną dziewczynę na kontener, nie miał już najmniejszych wątpliwości. Wstał i bez słowa skierował się w ich stronę.
– Zostaw ją – wycedził.
Chłopak nie zareagował. Diana wciąż usiłowała wyrwać się z jego uścisku, cicho pojękując z bólu.
Marcin odepchnął wyrostka od koleżanki, mrużąc oczy.
– Powiedziałem, że masz ją zostawić!
Ciemnowłosy chłopak nie pozostał mu dłużny – natychmiast ruszył do ataku, rzucając niecenzuralnymi wyzwiskami w jego stronę. Diana pisnęła, gdy wymierzył jeden cios prosto w twarz Marcina, który natychmiast chciał się obronić. Przeszkodziła mu Kasia, która podbiegła do nich i zaczęła ich rozdzielać.
– Wynoś się stąd! – warknęła do chłopaka, który, ku zdziwieniu wszystkich, pokornie się wycofał, opuszczając teren szkoły.
– W porządku? – spytała Kasia, chwytając go za ramię i uważnie przyglądając się jego twarzy.
Marcin nieco nieprzytomnie skinął głową. Nie czuł bólu po ciosie, który zadał mu chłopak. Martwił się o Dianę, która stała oparta o kontener z twarzą ukrytą w dłoniach. Widać było, że jest roztrzęsiona, przerażona. Nie dziwił jej się.
Spojrzał na nią badawczo i już miał spytać, czy ona czuje się dobrze, kiedy dziewczyna rozpłakała się i pobiegła w stronę parkingu, na którym cały czas stał samochód jej kierowcy.