~Tomek
Usiadłem na rozpadającym się
tapczanie i wpatrzyłem w ścianę przed sobą. Jak mogłem być tak głupi i pozwolić
Krisowi chodzić ze mną do tej cholernej szkoły… Fakt, pomagał mi w sprzątaniu i
konserwacji sprzętów, ale zachowywał się jak ostatni cham i prostak. Zaczepiał
uczniów, ubliżał nauczycielom i jeszcze ta akcja z Dianą: dziewczyna mało co
nie przypłaciła mojej głupoty i naiwności zdrowiem.
Nie
to jednak było dla mnie najgorsze. Komendant nie omieszkał nie powiadomić
mojego ojca o tym, że zostałem złapany na handlu narkotykami, w skutek czego
zgarnąłem takie baty jak nigdy… I choć brat krzyczał do ojca, że ma mnie
zostawić w spokoju, ten tłukł mnie bezlitośnie na oślep.
Wszystko
mnie bolało, z wargi delikatnie sączyła się krew, a oko już zaczęło sinieć.
Wyrzuty sumienia spowodowane sytuacją w jakiej tego dnia znalazła się Diana
dobijały mnie do reszty. Stałem z boku i nic nie zrobiłem… Obserwowałem z
daleka jak Kris dobiera się do niej i nawet nie próbowałem go powstrzymać.
Kiedy
jej kolega wkroczył do akcji i obronił ją, było mi wstyd. To ja mogłem go
powstrzymać, co więcej – mogłem to zrobić dużo wcześniej. Wręcz POWINIENEM to
zrobić…
–
Coś ty znów zrobił!? – warknęła matka, wchodząc do pokoju i trzaskając za sobą
drzwiami.
Westchnąłem.
Mogłem się spodziewać, że kiedy zobaczy w kuchni wściekłego ojca, pierwszą
osobą podejrzaną o zepsucie mu humoru będę ja. W tej chwili może i miała rację,
ale to że o wszystko obwiniano mnie było już niemal tradycją w naszym domu.
Rodzice wściekali się na mnie nawet o to, że nie starczało pieniędzy do końca
miesiąca, chociaż to Mikołajowi kupili nowe buty czy ciuchy… Z wiekiem jednak
przestałem się tym przejmować.
Nie
odpowiedziałem mamie. Nie widziałem powodu, dla którego musiałbym się jej
tłumaczyć: byłem dorosły, od ponad trzech lat niezależny finansowo, więc nie
miała prawa się to wtrącać. Gwałtownie podniosłem się z łóżka i bez słowa
minąłem ją, by opuścić pokój. Ignorując jej złość i krzyki wyszedłem na
obskurną klatkę schodową i szybko zbiegłem na dół.
Na
ławce pod blokiem jak zwykle siedziało kilku znanych mi chłopaków. Pili piwo,
palili jointy głośno rozmawiając i śmiejąc się. Jeden z nich był moim stałym
klientem: co tydzień kupował ode mnie sporą ilość marihuany i kokainy. Tym
razem jednak nawet do mnie nie podszedł – podejrzewałem, że już wszyscy na
osiedlu wiedzą, że zostałem złapany.
Mimo
skwaru panującego na dworze założyłem kaptur szerokiej bluzy i schowałem ręce
do kieszeni. Ciepło wcale mi nie przeszkadzało. Lubiłem dresowe bluzy, szerokie
spodnie, adidasy… W takich ciuchach czułem się najbardziej komfortowo nawet gdy
temperatura na dworze sięgała dwudziestu kilku kresek powyżej zera.
Skierowałem
się w stronę przystanku tramwajowego. Wyciągnąłem z kieszeni papierosa i paczkę
zapałek. Potarłem jedną z nich o draskę i chwilę obserwowałem płomień, którym
zajęła się drewniana pałeczka. W ostatnim momencie, gdy ogień już miał dotknąć
moich palców, podpaliłem papierosa i rzuciłem zapałkę na ziemię, natychmiast
zaciągając się tytoniowym dymem.
Starałem
się nie myśleć o tym, co stało się poprzedniego dnia, próbowałem skupić się na
tym, co miało być dalej. Myślami byłem już w liceum, wśród tych bogatych
uczniaków. Chciałem zobaczyć Dianę, porozmawiać z nią, dowiedzieć się, jak się
czuje, a przy okazji bliżej ją poznać. Mogła okazać się nie tylko piękną, ale
też bardzo ciekawą osobą. Może miała jakieś interesujące hobby, ciekawe
marzenie…
Lubiłem
słuchać o planach i marzeniach innych, obserwować ich uniesienie, rozmarzenie,
to, jak zapominają o bożym świecie, gdy tylko zaczynają myśleć o przyszłości.
Chciałem wiedzieć, o czym fantazjują inni, czego chcą. Po części dlatego, że
sam nie miałem żadnych marzeń. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że do
końca życia pozostanę zwykłym ciemnym typem z blokowiska w nieciekawej
dzielnicy: nie miałem wykształcenia, znajomości, szczególnych zdolności i nie
wzbudzałem w innych zaufania. Tacy ludzie nie wychodzą na prostą, chyba, że
mają tyle szczęścia, co moja siostra…
Karina
w liceum poznała Wojtka – chłopaka z bogatej rodziny, studiującego medycynę.
Szybko rozkochała w sobie chłopaka, zostawiła rodzinę i nasze blokowisko, by
zamieszkać z nim. Dzięki niemu skończyła szkołę i poszła na studia, znalazła
pracę i mieszkała w ładnej okolicy. Dzięki niemu uciekła od patologii panującej
w naszej rodzinie…
Kiedy
dojechałem do szkoły natychmiast skierowałem się na drugie piętro, gdzie zwykle
widywałem Dianę. Na korytarzu zauważyłem kilka znajomych twarzy: chłopaków, których
widywałem w czasie lekcji w toalecie i dziewczyn, którymi zainteresował się
Kris. Nie sposób było też nie dostrzec chłopaka, który obronił Dianę. Siedział
na parapecie, wpatrując się w okno i słuchając paplającej o czymś blondynki,
która stała obok. Ona też widziała, co się wtedy stało. Właściwie, to wciąż
kręciła się z tym gościem, więc podejrzewałem, że byli parą. Raz nawet
widziałem, jak prawie równocześnie wyszli z damskiej toalety. Chłopak wyglądał
na lekko skołowanego i nic dziwnego – wycieczka do łazienki z taką panną
musiała być nie lada przeżyciem…
Blondynka
ta była chyba jeszcze ładniejsza niż Diana i byłem zdziwiony, że Kris się nią
nie zainteresował. Była absolutnie w jego typie: miała długie lśniące blond
włosy, piękną jasną cerę, figurę modelki i nogi niemal do nieba… Ubierała się
kobieco, lekko wyzywająco, podkreślając swoje wdzięki. Pewność siebie biła od
niej na kilometr. Musiała być jedną z tych „popularnych”, które można spotkać w
każdej
szkole.
Nigdzie nie zauważyłem Diany,
więc podeszłem do okna, przy którym siedział jej obrońca.
– Gdzie jest Diana? – spytałem
bez ogródek, unikając spojrzenia na wysoką dziewczynę stojącą kilkanaście
centymetrów ode mnie.
– Czego od niej chcesz? – warknął
chłopak, spoglądając na mnie gniewnie.
Nie szukałem kłopotów, więc
cofnąłem się o krok. Jeszcze tego brakowało, żeby przyłapali mnie na bójce w
czasie robót społecznych.
– Nie ma jej – odpowiedziała
blondynka.
Spojrzałem na nią. Wpatrywała się
we mnie uważnie, jakby chciała z twarzy i ruchów wyczytać moje intencje.
Skinąłem głową i skierowałem się na
parter, by po raz kolejny spędzić cały dzień na odwalaniu całej brudnej roboty
za woźnego.
Tak jak się spodziewałem, stary
zgred dał mi najgorszą pracę jaką miał na liście do wykonania: wręczywszy mi
małą szpachelkę oznajmił, że mam oczyścić z gum wszystkie krzesła i ławki,
które stały w jego kanciapie. Sam zniknął w pomieszczeniu sprzątaczek, z
którego dochodziła głośna muzyka z radia i śmiechy.
Bez zbędnego pośpiechu pracowałem
z prędkością czterech do pięciu ławek na godzinę, starając się zbytnio nie
wysilać i zignorować fakt, że nie dostałem nawet jednorazowych rękawiczek. Na
moje nieszczęście większość z tych gum była całkiem świeża i wciąż ciągnęła
się, gdy próbowałem je oderwać, co przyprawiało mnie o lekkie mdłości.
Zaczynałem rozumieć, dlaczego
staruch ma wiecznie zły humor…
– Ponoć możesz coś załatwić… –
usłyszałem za sobą.
Automatycznie odwróciłem się w
stronę drzwi, z których stał kolega Diany. Oparty o futrynę, nieco blady, z
założonymi rękoma.... Mimo to wciąż nie wyglądał na ćpuna. Nie takim już
wprawdzie sprzedawałem towar, ale po nim się tego nie spodziewałem.
Spojrzałem na niego zdziwiony,
udając, że nie wiem o czym mówi. Nie chciałem tak od razu informować wszystkich
w tej budzie, że jestem dilerem. Nie o to przecież w tym chodziło – o tym, czym
się zajmuję, mieli wiedzieć tylko nieliczni, ci, którzy POWINNI o tym wiedzieć.
Nie miałem pojęcia, czy jemu mogę zaufać.
– Potrzebuję morfiny – rzucił
krótko.